Małgorzata Piotrowska oswaja wiklinowego konia w Botanisk hage w Oslo, 2016 Zdj. Marta Tomczyk-Maryon. |
Tworzenie książki
jest jak reżyserowanie, trzeba sobie poradzić zarówno ze słowem jak i z
obrazem, a więc panować nad „aktorami”.
Umówiłam się z
Małgorzatą Piotrowską na Tøyen, dzielnicy Oslo znanej z dwóch rzeczy Muzeum
Muncha i Ogrodu Botanicznego. Ponieważ dzień był piękny, wybrałyśmy to drugie.
Lato w Norwegii nie gości zbyt długo, warto cieszyć się każdym promieniem słońca.
Małgorzata jak zwykle przyjechała na rowerze, ja metrem. Wkrótce
przekroczyłyśmy bramę Ogrodu Botanicznego. Kwitło, pachniało i odurzało.
Zagłębiając się w ścieżki szukałyśmy miejsca, gdzie można przysiąść i pogadać.
Jednogłośnie zrezygnowałyśmy z ławki i rozsiadłyśmy się na miękkiej, zielonej
trawie.
Marta Tomczyk-Maryon:
Skończyłaś poważne studia na renomowanej uczelni, czyli warszawską Akademię
Sztuk Pięknych na Wydziale Projektowania Graficznego. Dlaczego zajęłaś się
ilustrowaniem książek dla dzieci? Czy od początku miałaś taki pomysł na życie i
karierę zawodową?
Małgorzata
Piotrowska: Oczywiście nie miałam takiego pomysłu. Studiowałam
Projektowanie graficzne, czyli plakat w pracowni Macieja Urbańca. Od początku
ciągnęło mnie jednak do literatury i obrazu. Mój dyplom to były plakaty, ale
wybrałam sentencje z Gogola i Czechowa, które mi się podobały i zrobiłam do
nich rysunki. Na przykład do zdania „Każdą rzecz można pogorszyć, chcąc ja
uczynić lepszą”. Namalowałam do tego obrazek pięknego jabłuszka, w którym
odbijał się ogryzek. W czasie studiów miałam również kontakt z wydawnictwami, dostawałam
okładki do zrobienia. Czytałam dużo literatury.
Nie wiedziałam, co chcę robić, ale miałam poczucie, że studia to
przeciągnięcie o pięć lat poczucia, że „wszystko mogę”, gdy tak naprawdę potem nie
będę mogła już nic.
Czy słowo było dla
ciebie równie ważne jak obraz?
Tak. Ważne dla mnie były również teksty piosenek, czyli tzw.
poezja śpiewana. Wychowałam się na Młynarskim, Kabarecie Starszych Panów,
Grechucie, Magdzie Umer. Słowo było ważne, ale nie słowo powiedziane wprost,
tylko takie, za którym kryje się jakaś tajemnica, obietnica. Ale wracając
jeszcze do studiów, to Urbaniec mi powiedział, że na pewno będę się zajmować
ilustracją. Od razu zauważył moją malarskość, impresjonistyczność.
Wygląda na to, że
jesteś „urodzoną ilustratorką”.
Zawsze wydawało mi się, że książka dla dzieci ma duży
potencjał, że można w niej mówić o rzeczach ważnych, ale, że można też z
przymrużeniem oka schować się za zabawę. A poza tym jestem dużym dzieckiem. To
dziecko jest we mnie cały czas. Zawsze byłam zafascynowana ilustracją w
książkach dla dzieci. Jak byłam dzieckiem kochałam oglądać, „obwąchiwać”
książki.
Jakie cechy ma według
ciebie dobra książka dziecięca?
Tak naprawdę wszystko zależy od tego, co lubisz. Będę jednak
przy tym trwała, że dobra książka dla dzieci powinna zawierać humor. Nie lubię
ciężkich książek dla dzieci, które zmagają się z trudnymi problemami.
- Hei – przerywa nam
nagle mężczyzna w uniformie pracownika Ogrodu Botanicznego.
- Hei – odpowiadamy zgodnym
chórkiem.
- Beklager
at jeg forstyrrer men vil informere at det ikke er lov å sitte på gresset her (Przepraszam,
że przeszkadzam, ale chciałem poinformować, że nie wolno tutaj siedzieć na
trawie) – mówi mężczyzna.
- Det visste vi ikke
(Nie wiedziałyśmy) – odpowiada Małgorzata.
Nie ma rady, przenosimy
się na ławkę.
Czasem dobrze zrobić
coś niedozwolonego – śmieje się Małgorzata.
- Zdecydowanie –
odpowiadam.
Wracając do humoru w książkach – kontynuuje Małgorzata - to
np. humor w ilustracjach, który towarzyszy poważnej książce, może ją łagodzić,
nadawać jej jakąś miękkość. Nie myślę tu o humorze typu „parskanie śmiechem”,
ale o czymś łagodnym, bardziej subtelnym.
Teraz będzie głupie
pytanie: czy trudno zrobić dobrą książkę dla dzieci?
Jakby było łatwo to miałabym same bestsellery (Śmiech).
Gdzie dla ciebie leży
największa trudność?
Każda moja książka zaczynała się od jakiegoś impulsu.
Przypuszczam, że tak samo jest z pisaniem. Wychodzę od jakiejś jednej sytuacji,
która się stopniowo sama rozwija. Często sobie coś tam notuję, szkicuję. I
nagle, stopniowo, z jednego spontanicznie zapisanego szkicu buduje się historia.
Ale na tym polega trudność, na ułożeniu wciągającej historii. Książka powinna
mieć swoje tempo, punkty dramaturgiczne, powinna być zbudowana trochę filmowo. Tworzenie
książki jest jak reżyserowanie, bo trzeba sobie poradzić zarówno ze słowem, jak
i z obrazem, a więc panować nad „aktorami”.
Jak wyglądają kolejne
etapy pracy nad książką? Powiedziałeś już, że zaczynasz od impulsu/ pomysłu,
który rozwijasz robiąc szkice i notatki. Co dzieje się potem? I tu zawiera się pytanie:
co jest pierwsze tekst czy ilustracja?
Zaczynam od ilustracji. Często robię np. trzy rysunki, a nie
piszę jeszcze żadnego tekstu. Tekst zaczynam budować, gdy wchodzę w ten świat. Szukam
historii w obrazkach. Dużo dzieje się podświadomie, do obrazków wkładam nieuświadamiane treści,
które zaczynają „grać” i są przeze mnie stopniowo odkrywane i „przenoszone”,
rozwijane w tekście. Trudno to jednak opowiedzieć, bo pracuje się różnie nad
różnymi książkami. Na przykład moja pierwsza książka Oliwier wśród ptaków (Oliver hos fuglene) http://trolleimisie.blogspot.no/2015/07/magorzata-piotrowska-oliver-hos-fuglene.html
powstała tak, że robiłam najpierw swoje dorosłe obrazki. Eksperymentowałam z
akwarelą, skrobałam, dłubałam. Tworzyłam surrealistyczny świat. W końcu pomyślałam, że fajnie byłoby zrobić
książkę dla dzieci. Idąc za swoimi pomysłami wykorzystałam motyw snu i poetykę
bajki.
W jaki sposób zamieszkanie
w Norwegii wpłynęło na twoją twórczość?
Po przeprowadzce do Norwegii, zaczęłam myśleć, że w
książkach dla dzieci nie musi istnieć tylko bajkowy świat. Pogodziłam się z
tym, że książki mogą być osadzone w codzienności, rzeczywistości. I że w tym
też można szukać poezji i głębi transcendentalnej. Mieszkasz tutaj i zaczynasz
patrzeć. W każdym miejscu coś nowego ci się otwiera. Uświadamiasz sobie coś, o
czym nie myślałaś wcześniej.
Zaczynasz nasiąkać norweskością, również poprzez wrażenia wzrokowe.
W moich obrazkach pojawiły się klimaty norweskie: morza, lasy, góry. Norwegia
ma krajobrazy bajkowe, więc rozbudowuje wyobraźnię. Jeśli pojedziesz na norweską
prowincję zobaczysz jak morze spotyka się z niebem, zobaczysz wodospady, mgły. Wcześniej
tego nie widziałam, nie miałam olśnień czymś tak takim bajecznym. Na przykład
niezwykłym światłem, jakie tu jest, tym, co się dzieje podczas białych nocy, gdy
niebo jest niemal białe a kontury wszystkiego są czarne, i że to wszystko
odbija się w wodzie. Jasne niebo i czarne kontury. Że zachód słońca jest
kontrastowy, ostry. Jak człowiek jest wzrokowcem, to wchłania w siebie wszystkie
obrazy.
Ale w Norwegii przeszło całe moje dorosłe życie, tutaj
dojrzałam, stałam się mamą, patrzyłam jak moje dziecko się rozwija, jakich ma
kolegów, jak dzieci tutaj się zachowują. Wszystkim tym nasiąkasz i potem
wkładasz bardziej lub mniej podświadomie w swoje książki.
Czy na przestrzeni
lat zmieniała się twoja technika?
Tak, zmieniała się. Najpierw byłam zafascynowana akwarelą.
Płynące akwarele zaczęły się jeszcze w Polsce, gdzie udało mi się zrobić jedną
książkę dla dzieci. Zilustrowałam baśnie hiszpańskie pt. Cztery pomarańcze miłości (aut. Carmen
Bravo-Villasante , wydane w r. 1987). Było to niestety wydane na
fatalnym papierze, jednak ilustracje stworzone techniką płynącej akwareli
wyszły dobrze. Z czasem zaczęłam jednak chcieć panować nad farbą. Może wynikało
to z cech mojego charakteru, z tego, że zaczęłam lepiej panować nad swoim życiem
(śmiech)? Chciałam wykorzystywać tę technikę bardziej świadomie, a więc, że pozwolę płynąć tej wodzie, ale nie do końca,
że w pewnym momencie ją zatrzymam. A potem zaczęłam potrzebować większego
kontrastu, uderzenia formy, przestałam się bać pokazać swoją kreskę. Już jej
nie zamazywałam, jak wcześniej, gdy pracowałam bardzo cienkim rapidografem z
tuszem w środku, tak żeby te kontury i kreseczki znikały. Był cień, rozlewanki,
ale kreski nie było widać. W ostatnim czasie pojawia się więc kreska i
zamaszystość. I to mi się bardzo podoba, bo pomaga grać na bardzo różnych
strunach, znajdować mocne akordy. Często buduje to fajną narrację.
Czy ciągnie cię do
coraz bardziej popularnych obecnie technik komputerowych?
Tak, ale obawiam się, że mogłabym się wciągnąć w
efekciarstwo. Poza tym lubię kontakt z kartką, wycinanie, kolaże, naklejanie,
lubię się taplać w farbkach i tarzać w ścinkach papieru.
Lubisz czuć tworzywo…
Lubię i przez to czasem znajduję w pościeli jakąś wyciętą
postać, który mi zginęła i, na szukanie której straciłam godzinę (śmiech), a
potem niespodziewanie odkrywam ją na poduszce, albo kot ją gdzieś wywlókł na
swojej sierści. Na przykład wczoraj mój kot pojawił się z wyciętym kocim okiem
na ogonie, oko kocie pięknie się na ogonie przykleiło, więc miałam przed sobą
ogon, który na mnie patrzył.
Chyba masz temat na
nową książkę (śmiech).
Tak w tej sierści wiele się dzieje.
Którą swoją książkę
lubisz najbardziej?
Lubię Drzewko (Et tre).
http://trolleimisie.blogspot.no/2015/04/magorzata-piotrowska-regnhesten.html
Cudnie mi się pracowało przy tej książce, tam też odważyłam się na nową
technikę. I zobaczyłam jaką mi to dało frajdę i jakie fajne efekty przyniosło.
Lubię też
Krokodyla (Krokodille til jul) link
i Świnkę morską (Det lille marsvinet og den store katastrofen i hagen). Gdzieś tam siedzą pod moimi
skrzydełkami wszystkie książki. Wszystkie kocham jednakowo.
Jak dobra mama.
Jestem tą kwoką, która zagarnia je pod swoje skrzydła.
A jakie książki
polskich autorów cenisz?
Wychowałam się na Brzechwie, jak podejrzewam każdy z mojego
pokolenia. Na Tuwimie trochę mniej. Brzechwę uwielbiałam za jego abstrakcyjny
humor, za jego cudowne historyjki i wierszyki. Jedną z moich ulubionych książek
była Na wyspach Bergamutach z ponadczasowymi
ilustracjami Zamecznika, obrazkami, które tak naprawdę mogłyby być zrobione
teraz. Lubiłam też prace Mirosława Pokory. Zilustrował świetna książeczkę Babcia na jabłoni. Oczywiście także
Butenko. Niewiarygodne przygody Marka Piegusa, Cyryl gdzie jesteś? Te książki miały trochę kryminału, akcję, dużo
humoru, zarówno w tekście jak i ilustracjach. Zawsze lubiłam takie opowieści i
może dlatego jestem tradycyjna w moich poglądach na książki dla dzieci. Dlatego
mam wątpliwości, co do trudnych, czasem drastycznych tematów, które są obecnie
lansowane w literaturze dla dzieci. Zastanawiam się czy one pasują do książek
dla dzieci. Choć z drugiej strony, myślę, że jest dla nich miejsce i że takie
książki powinny powstawać. Jednak nie należy się dziwić, że nie są pierwszym
wyborem czytelniczym.
A co myślisz o
współczesnej książce skandynawskiej?
Norwegowie poprzez swój pragmatyzm reagują szybko na to, co
się dzieje w codzienności. Zmiany w świecie, aktualne problemy niemal
natychmiast pojawiają się w norweskich książkach dla dzieci. Ale jednocześnie norwescy
pisarze mówią o tych problemach językiem przystępnym, ciekawym i niepozbawionym
dobrej literackości. Podziwiam ich za to, że potrafią oddać istotę problemu,
jego ciężar, a przy tym nadać mu pewną lekkość i przyswajalność. Pamiętam
piękne słowa Sveina Nyhusa, dotyczące Breivika, które padły w jednym z wywiadów
dla polskich czytelników. Zapytano go czy mogłaby powstać książka dla dzieci o
kimś takim. Odpowiedział, że tak, bo dzieci o to pytają i trzeba im
odpowiedzieć. Wyjaśnił, że dzieciom się mówi, że to jest chory człowiek, że
jest to choroba. To takie oswajanie tego problemu. Mnie by to nigdy do głowy
nie przyszło, ale szanuję Norwegów za to, że w bestii potrafią się doszukać człowieczeństwa.
To głęboki humanizm.
A czy mogłabyś
wymienić kilka swoich olśnień wśród książek norweskich?
Na początku były to Fam Ekman i Iben Sandemose. Ich książki
były dla mnie objawieniem. Fascynowało mnie to, że eksperymentują a
równocześnie potrafią lepić fajne historie. Opowieści, które fascynują również
dorosłych. Wtedy nie mówiło się jeszcze o książkach obrazkowych na granicy
czytelnika dorosłego i dziecka. To są tak naprawdę książki bezwiekowe. Cieszyłam
się na każdą ich nową książką. Olśnieniem był również Per Dybvig, http://trolleimisie.blogspot.no/2016/05/per-dybvig-jegeren-en-fortelling-fra.html
http://trolleimisie.blogspot.no/2015/11/bjrn-f-rrvik-per-dybvig-ill-reven-og.html
jego zamaszysta i gadająca kreska. Potem pojawiały się nowe
nazwiska, może nie były to już tak duże fascynacje, ale na pewno ważne nazwiska.
Byli to tacy rysownicy jak Svein Nyhus http://trolleimisie.blogspot.no/2015/02/ylvis-svein-nyhus-ill-hva-sier-reven.html
i Akin Duzakin
http://trolleimisie.blogspot.no/2016/01/jonstein-gaarder-akin-duzakin-anton-og.html. Szczególnie
rysunki tureckiego rysownika Duzakina były niezwykłe. Lubię też Ragnara Aalbu http://trolleimisie.blogspot.no/2015/11/bjrn-f-rrvik-ragnar-aalbu-purriot-og.html, którego teksty i
ilustracje do mnie trafiają.
Czyli jest to
nieustanne odkrywanie?
Dokładnie, przychodzą nowi ludzie i wraz z nimi pojawia się
coś nowego. Każdy człowiek, każdy ilustrator coś w tobie zostawia. Podglądamy,
uczymy się. I to jest fajne w tym zawodzie, że nie grzęźniesz, tylko cały czas
się rozwijasz, cały czas chciałabyś czegoś nowego. A czy życie ci na to
pozwala, no, to już jest inna sprawa.
A czy podjęłabyś się
karkołomnego zadania porównania polskiej i skandynawskiej literatury dla
dzieci? Chodzi mi przede wszystkim o różnicę, bo myślę, że podobieństwa są
łatwiejsze do wskazania.
Na pewno polska książka dla dzieci jest lżejszego kalibru
niż skandynawska. Bardzo często jest ona „zabawą dla zabawy”. Jednak teraz np. poprzez kontakty między wydawnictwami
i globalizację wszystko zaczyna się przenikać. Efektem tego jest np. pojawianie
się trendu edukacyjnego, w Polsce w książkach Myzielińskich, a w Norwegii u
Anny Fiske. Książki stają się coraz bardziej interaktywne, czytelnik musi czegoś
szukać, coś budować.
A w ogóle to dlaczego
książki dla dzieci są ważne?
Są ważne, bo uczą cię świata, najpierw czytać, potem
kojarzyć pewne rzeczy, łączyć obraz ze słowem na podstawowym poziomie. Potem
pomagają ci formułować swoje myśli, żebyś mógł coraz lepiej komunikować się ze światem.
Potrafią również ten świat jakoś tłumaczyć i znaleźć wskazówki. Po prostu cię
kształtują i tyle. Zaczynasz umieć mówić, poszerzasz swój język. Uczysz się
nowych słów, bo tak jak się pisze w książkach, tak się przecież nie mówi na co
dzień. Jako małe dziecko miałam taką zabawę, że wypisywałam sobie słowa,
których nie rozumiałam i sprawdzałam je
w wielkim Słowniku wyrazów obcych. Było to zabawne, bo czasem były to
słowa łacińskie, albo francuskie i nie za bardzo umiałam je wymawiać. Pamiętam
jak kiedyś tata wyśmiał tę moją wymowę. Byłam oburzona, bo jak to używam słowa
w dobrym kontekście, a on się ze mnie śmieje?!
Na koniec musi paść
pytanie standardowe, czyli nad jaką książką teraz pracujesz?
Nad swoją książeczką autorską. Ale chyba nie mogę zbyt wiele
zdradzać. Może tylko tyle, że jest to historia z życia wzięta, o pewnym kocie,
który się do nas przyplątał. Ten kot wiele rzeczy mi pokazał, dzięki niemu
sporo się dowiedziałam. Już prawie jestem gotowa z ilustracjami, więc książka
ukaże się jesienią.
Oczywiście kibicuję i
będę o tym pisać na blogu. Chciałam cię jeszcze zapytać o nagrodę, którą
niedawno dostałaś, a mianowicie Wybitny Polak w Norwegii w kategorii Kultura.
Czym dla ciebie była ta nagroda? http://trolleimisie.blogspot.no/2016/04/nagroda-wybitny-polak-w-norwegii-dla.html
Mówiąc już nie o mojej nagrodzie, ale bardziej ogólnie, to
mnie się wydaje, że wszyscy, którzy emigrują z Polski, i którzy jako dorośli
ludzie znajdują sobie jakieś miejsce w zupełnie nowym świecie, i którym się przy
tym udaje zachować trochę siebie, wszyscy są wybitni. Jeśli nam się to udaje, to wszyscy jesteśmy
wybitni.
Po raz kolejny
przekonuję się, że jesteś bardzo skromną osobą.
I tak kończy się ta
rozmowa. Siedzimy na ławce z widokiem na kwitnące krzewy i drzewa, z ptasim gadaniem w
tle. Czasem warto tylko patrzeć. I czytać, oczywiście.
Oslo, koniec maja
2016.
Zdj. Marta Tomczyk-Maryon. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz